Wrotycz, przywódca Ligi Beżowych Ziem, ostatni raz policzył obecnych, było ich ośmiu. Za to oddział Arcuna liczył z pewnością nie mniej, niż dwudziestu. Jego wilki pojawiły się po chwili, wyłaniając się z lasu jak widma potępionych dusz. Na końcu pojawił się ich dowódca, oglądając wszystko z pozycji wodza trochę znudzonym wzrokiem, idąc za swymi żołnierzami, jakby wyprowadzał stado rozwścieczonych psów.
- Jesteście gotowi? - Wrotycz zapytał cicho, patrząc na towarzyszy, choć nie zdziwiła go cisza, która odpowiedziała jako jedyna.
Wrogi wódz nie wypowiedział nawet słowa. Wilki wiedziały, co mają robić. Pozbyć się jak najszybciej żywej przeszkody, w postaci marnych robaków ze znienawidzonej ligi i przedrzeć do jaskini, w której przebywają wilczyce z potomstwem, życia i serc którego tak pragnął Arcun.
Zaczęła się walka, polała się krew. Broniące się wilki nie straciły nadziei. W zasadzie nie miały jej od początku, przyświecała im tylko jedna myśl. Osiągnęli cel, dla którego warte było poświęcenie. Wysłannik wraz z podopiecznymi, którzy niedostrzeżeni przez najeźdźców wymknęli się z pola walki byli już pewnie daleko. Na tyle daleko, by zniknąć wśród ośnieżonych szczytów i zatrzeć za sobą wszelki ślad.
Bitwa wojsk Arcuna, nielegalnego przywódcy WSJ z oddziałem Ligi Beżowych Ziem trwała długo. Mijały godziny, od jednego świtu do następnego. Wreszcie, po całym dniu i niemal całej nocy zmagań, walka skończyła się. Nie było tam jednak zwycięzców, ani zwyciężonych. Tylko zmieszana z błotem krew poległych i zamarzające ciała. Blask nowego dnia odsłonił tylko pobojowisko.
* * *
Posiłki z przyszły w samą porę. Wilk, któremu powierzona została opieka nad wilczycami, o życie których stoczono bitwę, podczas podróży spotkał strażników z Watahy Wielkich Nadziei. Dzięki temu oddział Arcuna został rozbity, a stanowisko przywódcy Watahy Szarych Jabłoni znów było puste.
Anonimowy Kronikarz